Tytuł: Wiedźmin
Reżyseria: Alik Sakharov, Charlotte Brandstrom, Alex
Garcia Lopez, Marc Jobst
Obsada: Henry Cavill, Anya Chalotra, Freya Allan,
Joey Batey
Gatunek: fantasy
Premiera: 20 grudnia 2019 (8 odcinków)
Gdy pisałam tę recenzję. „Wiedźmin” od Netflixa był wszędzie. No cóż, obok
premiery ostatniej części „Gwiezdnych Wojen” była to największa i najbardziej
rozreklamowana premiera tuż przed świętami. Wystarczyło mi zresztą wyjść z domu
i niemal na każdym przystanku wisiał plakat promujący, zresztą znaleźliśmy też
przygotowywany wtedy mural. Osobiście nie jestem fanką prozy Sapkowskiego, a
Geralta z Rivii i jego towarzyszy kojarzę bardziej z polskiej ekranizacji –
nieważne, jak zła była – choć nieobce są mi tomy z opowiadaniami. Te jednak
czytałam wiele lat temu, więc nieco zatarły się w mojej pamięci. Zresztą gracz też
ze mnie marny.
Na początku trudno nieco połapać się, co jest czym. Nie wiem, jak z
perspektywy osoby, która kompletnie nie zna tego uniwersum, ale mnie zaczęło
coś nie grać w momencie ataku Nilfgaardu na Cintrę, bo pamiętałam to wszystko
nieco inaczej. Twórcy serialu postanowili przemieszać chronologię zdarzeń,
poświęcając mniej więcej tyle samo czasu antenowego trzem głównym postaciom:
Geraltowi, Yennefer oraz Ciri.
Jakbym miała określić jednym słowem ten serial, byłby to chaos. Pierwsze siedem
odcinków miałam wrażenie, że czegoś brakuje, zresztą to się wyjaśnia w ostatnim
epizodzie. Postacie zostają nam przedstawione, zarówno te główne, jak i
poboczne, które z pewnością potem mają do odegrania swoją rolę, ale trochę nie
ma relacji pomiędzy nimi. Widać to szczególnie na przykładzie wiedźmina i Ciri,
którzy szukają się, ale są dla siebie całkiem obcy w granicach serialu. Całkiem
inaczej niż w książkach. Ostatnia scena jest więc bardzo nienaturalna.
W czasie seansu z fotela obok słyszałam, że sporo wycieli. Cóż, moja
druga połowa dużo lepiej orientuje się w uniwersum stworzonym przez
Sapkowskiego, więc nie mam powodu nie wierzyć. Jednak się nie dziwię, dwa tomy
opowiadań wciśnięte w osiem odcinków… To musiało się tak skończyć. Trochę
szkoda, bo można było zrobić to nieco inaczej. Oczywiście wiadomo, że nie
wszystkie rozwiązania działają we wszystkich mediach tak samo, więc bez pewnych
zmian się nie obejdzie, ale niektóre kwestie twórcy serialu powinni jeszcze raz
przemyśleć, nim zaczną nagrywać. Jednak teraz możemy tylko o tym gdybać i mieć
nadzieję, że w kolejnych sezonach będą uczyć się na błędach.
Dużo się mówiło o postaciach, nim jeszcze serial wyszedł. Że Yennefer za
ładna, Ciri za stara, a Geralt też nie taki. Pominę tu już wszelkie skargi
ludzi, którzy znają tylko grę, bo ich wyobrażenie zbliżone jest do obrazu,
który przedstawili Redzi. Myślę jednak, że obsada całkiem nieźle sobie poradziła
z tym wyzwaniem. Oczywiście, jakieś tam nieścisłości są, pewnie ci, co lepiej
znają Wiedźmina, lepiej je odnajdą ode mnie. Nie jestem fanką Ciri, która w
serialu jest taką bezbronną, bezradną nastolatką, która niczego nie rozumie i
tylko ucieka. Ja wiem, życie pod kloszem sprawia, że człowiek wypuszczony na
świat nie wie, co ma ze sobą zrobić, do tego nagle uderzyło ją okrucieństwo
wojny, a jedyne, co od wszystkich słyszy, to „Znajdź Geralta z Rivii”. Ciri nie
pyta, nawet nie próbuje zacząć poszukiwań, po prostu biegnie przez las i jakimś
cudem odnajduje swoje przeznaczenie, całkiem zresztą obce, lecz to nie
przeszkadza jej rzucić mu się w ramiona, jakby komuś bliskiemu.
Poważne zastrzeżenia mam też wobec Jaskra. Nie, to nie zastrzeżenia, ja
go po prostu nie mogę zdzierżyć. Nie tak go sobie wyobrażałam, zresztą irytuje mnie
w nim wszystko i został przez nas zgodnie nazwany Wrzaskierem. Może to też kwestia
polskiego dubbingu – tak, taką wersję zdecydowaliśmy się obejrzeć – ale sam
aktor wygląda jak jakiś podlotek, który lepiej dogadywałby się z Ciri.
Za to jestem pod wrażeniem zekranizowania wątku Yennefer. Tak, wiem,
trochę rzeczy się tu też nie zgadza, ale poprowadzenie tej postaci w taki
sposób wyszło świetnie. Do tego sama Anya Chalotra przekonywująco wcieliła się
w czarodziejkę, która wyrosła z przerażonej garbuski. Choć może niektóre
rzeczy, które Yen robiła, moim zdaniem, były kompletnie bezsensu.
Podoba mi się klimat serialu. Jest mrocznie, nieco tajemniczo, nieraz
brutalnie. Twórcy nie boją się nagości czy krwi i flaków, widać, że to quasi
średniowiecze. Może nie do wszystkich szczegółów przyłożono odpowiednią uwagę,
ale jeśli nie przygląda się temu zbyt mocno, ogląda się przyjemnie.
Nie spodziewałam się fajerwerków, nie bałam się klapy. Pewnie gdyby nie
moja druga połowa, obejrzałabym „Wiedźmina” dopiero za kilka miesięcy, gdy
wszyscy niemal o nim zapomną. Z przekory i zwykłego lenistwa. Zresztą ta
recenzja pojawia się, kiedy już wszystko zostało o „Wiedźminie” powiedziane. Nieważne,
bo nie czuję, żebym zmarnowała czas. Pomimo kilku niedociągnięć i irytującego
Wrzaskiera to całkiem miły dla oka serial. I nieważne, czy ogląda się go w całości
czy po jednym odcinku.
Ja muszę w końcu nadrobić, może w przyszłym tygodniu, ale kocham książki i nie wiem czy szlag mnie nie trafi przez te rozbieżności :D
OdpowiedzUsuń