poniedziałek, 3 sierpnia 2020

"Nim nadejdzie świt" Alicji Wlazło


Tytuł: Nim nadejdzie świt
Autor: Alicja Wlazło
Gatunek: romans sensacyjny
Wydawnictwo: Inanna
Data wydania: 15.7.2020 (wydanie papierowe)

Mamy naprawdę złe czasy dla takiego czytelnika jak ja, kiedy wydawnictwa ograniczają się jedynie do wydań elektronicznych, zostawiając wersje papierowe na nieokreśloną przyszłość. Nie lubię ebooków, nie potrafię się do nich przekonać, audiobooki też mnie słabo kręcą, więc kiedy wiosną przyszła pandemia, a Wydawnictwo Inanna ograniczyło swoją działalność do ebooków, było mi dość przykro. Nie żebym rozumiała, to w końcu biznes. I w sumie nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie to, że wśród wydanych wtedy ebooków znalazło się „Nim nadejdzie świt”.
Lubię to, jak pisze Alicja. Co pisze, to już nieco inna kwestia. Z Lori i spółką ze świata Zaprzysiężonych nadal mamy dość szorstkie stosunki, a tu jeszcze szumnie Alicja zapowiedziała, że napisała romans – gatunek, którego fanką nie jestem. Ale opis nieco mnie zaciekawił, plus dopisek, że to też coś sensacyjnego i pozwoliłam sobie po raz kolejny dać Alicji kredyt zaufania, gdy w końcu sytuacja uspokoi się na tyle, bym dostała do ręki fizyczny egzemplarz.
Dawno nie przeczytałam całej książki w jeden wieczór. Dobra, przyznaję, jakieś trzydzieści stron miałam przeczytanych wcześniej, gdy znalazłam dosłownie parę minut przed wyjściem do pracy. Całą resztę jednak pochłonęłam w niedzielny wieczór wykończona po pracy. Nie powiem, że wciągnęła mnie od początku, ale bardzo szybko zaczęłam potrzebować reszty historii teraz, już, natychmiast. Alicja tym razem zaczarowała mnie swoim słowem i nie wypuściła z łapek do ostatniego zdania, a ja się nawet szczególnie nie broniłam. I teraz, jak myślę, co mogłabym znaleźć wkurzającego w tej powieści, to nie bardzo potrafię tego dokonać. Oczywiście to głównie miara tego, że nie obyło się bez porównań do Zaprzysiężonych. Tak, wiem, to kompletnie dwie różne historie, ale po „Mroku” i „Iskrze” mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Tak przynajmniej myślałam, bo Alicja bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła podejściem do tematu, kreacją bohaterów i w ogóle całością powieści.
Nie ukrywam, że jestem w lekkim szoku, jak bardzo pisanie Alicji zmieniło się od czasu pierwszego wydania „Mroku”. W takim tempie naprawdę znajdzie się wśród polskich pisarzy, których warto czytać i promować. Za styl chwaliłam ją już przy „Iskrze”, teraz mogę tylko pokiwać głową, że robi coraz większe postępy. Także bohaterowie ani razu mnie nie zirytowali. Nie są przy tym doskonali, mogłabym zarówno Verą, jak i Theo potrząsnąć kilkukrotnie na przestrzeni powieści, ale jasno widać, że są to młodzi ludzie zniszczeni przez wydarzenia w życiu, które ich ukształtowały. Tu oczywiście uogólniam, nie chcąc rzucać spojlerami, ale mimo licznych wad i błędów ujęli mnie za serce swoimi kreacjami. Zresztą poboczni bohaterowie – niezbyt liczni, swoją drogą – też w jakiś sposób dali się polubić albo chociaż wywołali emocje, które nie były w żadnym wypadku irytacją, że znowu muszę ich znosić.
Jest mi mało tego świata. Zarysowany odpowiednio mocno, bym nie czuła się w nim obco, ale wciąż owinięty woalem tajemniczości. Chciałabym wiedzieć więcej o niejednoznacznej gildzie, a jednocześnie podejrzewam, że dałam się po prostu złapać na sprytnie zarzucony haczyk, skoro lubię takie klimaty. Swoją drogą, romans tutaj został tak ładnie zarysowany, że wręcz nie wiem, co powiedzieć. Jak się można spodziewać, nie będzie tu cukierkowatości, bliżej „Nim nadejdzie świt” do dramatu, ale czytało się całkiem przyjemnie i nadal jestem pod ogromnym wrażeniem. Dawno nie miałam w ręce książki, która tak bardzo by mnie wciągnęła w swój świat. Alicjo, może zostaw tę urban fantastykę w spokoju i pisz kryminały?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz