Tytuł: Nim nadejdzie świt
Autor: Alicja Wlazło
Gatunek: romans sensacyjny
Wydawnictwo: Inanna
Data wydania: 15.7.2020 (wydanie papierowe)
Mamy naprawdę złe czasy dla
takiego czytelnika jak ja, kiedy wydawnictwa ograniczają się jedynie do wydań elektronicznych,
zostawiając wersje papierowe na nieokreśloną przyszłość. Nie lubię ebooków, nie
potrafię się do nich przekonać, audiobooki też mnie słabo kręcą, więc kiedy
wiosną przyszła pandemia, a Wydawnictwo Inanna ograniczyło swoją działalność do
ebooków, było mi dość przykro. Nie żebym rozumiała, to w końcu biznes. I w
sumie nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie to, że wśród wydanych wtedy ebooków
znalazło się „Nim nadejdzie świt”.
Lubię to, jak pisze Alicja. Co
pisze, to już nieco inna kwestia. Z Lori i spółką ze świata Zaprzysiężonych nadal
mamy dość szorstkie stosunki, a tu jeszcze szumnie Alicja zapowiedziała, że
napisała romans – gatunek, którego fanką nie jestem. Ale opis nieco mnie
zaciekawił, plus dopisek, że to też coś sensacyjnego i pozwoliłam sobie po raz kolejny
dać Alicji kredyt zaufania, gdy w końcu sytuacja uspokoi się na tyle, bym
dostała do ręki fizyczny egzemplarz.
Dawno nie przeczytałam całej książki
w jeden wieczór. Dobra, przyznaję, jakieś trzydzieści stron miałam przeczytanych
wcześniej, gdy znalazłam dosłownie parę minut przed wyjściem do pracy. Całą
resztę jednak pochłonęłam w niedzielny wieczór wykończona po pracy. Nie powiem,
że wciągnęła mnie od początku, ale bardzo szybko zaczęłam potrzebować reszty
historii teraz, już, natychmiast. Alicja tym razem zaczarowała mnie swoim
słowem i nie wypuściła z łapek do ostatniego zdania, a ja się nawet szczególnie
nie broniłam. I teraz, jak myślę, co mogłabym znaleźć wkurzającego w tej
powieści, to nie bardzo potrafię tego dokonać. Oczywiście to głównie miara tego,
że nie obyło się bez porównań do Zaprzysiężonych. Tak, wiem, to kompletnie dwie
różne historie, ale po „Mroku” i „Iskrze” mniej więcej wiedziałam, czego mogę
się spodziewać. Tak przynajmniej myślałam, bo Alicja bardzo pozytywnie mnie
zaskoczyła podejściem do tematu, kreacją bohaterów i w ogóle całością powieści.
Nie ukrywam, że jestem w lekkim
szoku, jak bardzo pisanie Alicji zmieniło się od czasu pierwszego wydania „Mroku”.
W takim tempie naprawdę znajdzie się wśród polskich pisarzy, których warto czytać
i promować. Za styl chwaliłam ją już przy „Iskrze”, teraz mogę tylko pokiwać
głową, że robi coraz większe postępy. Także bohaterowie ani razu mnie nie
zirytowali. Nie są przy tym doskonali, mogłabym zarówno Verą, jak i Theo
potrząsnąć kilkukrotnie na przestrzeni powieści, ale jasno widać, że są to
młodzi ludzie zniszczeni przez wydarzenia w życiu, które ich ukształtowały. Tu
oczywiście uogólniam, nie chcąc rzucać spojlerami, ale mimo licznych wad i
błędów ujęli mnie za serce swoimi kreacjami. Zresztą poboczni bohaterowie –
niezbyt liczni, swoją drogą – też w jakiś sposób dali się polubić albo chociaż
wywołali emocje, które nie były w żadnym wypadku irytacją, że znowu muszę ich
znosić.
Jest mi mało tego świata. Zarysowany
odpowiednio mocno, bym nie czuła się w nim obco, ale wciąż owinięty woalem
tajemniczości. Chciałabym wiedzieć więcej o niejednoznacznej gildzie, a
jednocześnie podejrzewam, że dałam się po prostu złapać na sprytnie zarzucony haczyk,
skoro lubię takie klimaty. Swoją drogą, romans tutaj został tak ładnie
zarysowany, że wręcz nie wiem, co powiedzieć. Jak się można spodziewać, nie
będzie tu cukierkowatości, bliżej „Nim nadejdzie świt” do dramatu, ale czytało
się całkiem przyjemnie i nadal jestem pod ogromnym wrażeniem. Dawno nie miałam
w ręce książki, która tak bardzo by mnie wciągnęła w swój świat. Alicjo, może
zostaw tę urban fantastykę w spokoju i pisz kryminały?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz