Autor: Maciej
Lewandowski
Gatunek: kryminał
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 27
lutego 2019
Nie należę do osób, które często
sięgają po horrory. Zwykle nie sięgam po nie w ogóle, choć ktoś mógłby mi
zarzucić, że to przecież też część fantastyki, bo często istoty występujące w
horrorach są fantastycznymi bestiami. Nie zaprzeczę, lecz fanką maszkaronów nie
jestem. Czemu jednak o tym piszę w recenzji kryminału? Ano dlatego, że powieść
Macieja Lewandowskiego ma sporo z horroru, a nawet dokładniej rzecz ujmując, z
mitologii Cthulhu. Taki mackowaty potworek, którego wyznawcy czczą rytualnymi
orgiami i mordami.
W to wszystko zostaje wciągnięty
porucznik John R. Legrasse, weteran wojenny i detektyw nowoorleańskiej policji,
który w 1907 uczestniczył w akcji rozbicia sekty z bagien. Przeżyty tam koszmar
i wojenne doświadczenia topi w alkoholu, chcąc zapomnieć i nigdy do tego nie
wracać, ale ten pierwszy wraca do niego w czasie obławy na bandycką melinę, w
której policja znajduje zmasakrowane zwłoki czarnoskórej dziewczyny. I wszystko
zaczyna się od początku.
Lubię klimat tej książki. To taki
stary kryminał z niejednoznacznymi bohaterami, gdzie sprawy załatwia się siłą,
a ci „dobrzy” i „źli” często funkcjonują w symbiozie, bo inaczej zrobiłby się
impas i nikt by nie wygrał. Do tego koloryt tamtych czasów i mieszkańców Nowego
Orleanu. Autor bardzo się postarał i jestem z tego zadowolona, bo dzięki temu
łatwo jest wczuć się z fabułę.
Ta też jest dość spójna, choć jej
tempo może nie odpowiadać czytelnikom spragnionym akcji. Przy „Cieniach Nowego
Orleanu” trzeba być cierpliwym, bo przez wiele czasu dostajemy tylko poszlaki,
a autor wodzi nas za nos jak porucznika. Przy okazji wspomnę, że finał powieści
też jest dość zaskakujący i się go nie spodziewałam. Widać, że Lewandowski
wszystko sobie dokładnie przemyślał i wiedział, do czego chce doprowadzić.
Powieść zostaje w głowie i chyba to jest największa pochwała dla autora, bo kto
by chciał pisać książki, o których zaraz się zapomni?
Bohaterowie też zostali dopieszczeni.
Pełni wad, bardzo ludzcy, popełniający błędy, do których potrafią się przyznać.
Z drugiej strony można zapytać, czy w takim razie da się ich polubić? Osobiście
mam dość ambiwalentny stosunek do głównego bohatera. Intryguje mnie,
kibicowałam mu przez całą powieść, ale na liście ulubionych postaci się nie
znajdzie. Pewien cień sympatii pojawił się wobec sierżanta Stuglika, choć to
zapewne efekt tego, że był Polakiem. Nie jest to dziwne, Nowy Orlean pełny był
cudzoziemców, a przemycenie przez autora odrobiny czegoś nam swojskiego jest
dość sympatycznym zabiegiem. Natomiast druga strona barykady wzbudza niechęć i
odrazę. Swoją drogą, że fanatycy z nich nieźli, zaś psychopaci już nie bardzo,
a za tymi pierwszymi nigdy nie przepadałam.
Także styl autora jest bardzo
prosty i przyjemny, a przypisy pomagają w zrozumieniu niejasnych rzeczy
związanych z historią i kulturą Ameryki. Język bohaterów też do nich pasuje, do
tego jest bardzo żywy. Odrobina ironii, przekleństwa, kiedy są konieczne,
prostota. No i nie wyłapałam zbyt wielu błędów, co też jest zasługą zespołu
redakcyjnego, a to należy docenić.
„Cienie Nowego Orleanu” to dobra
powieść z pogranicza kryminału i horroru. Widać, że jest dopracowana, oddaje
klimat miejsca i czasów, o których opowiada, z niejednoznacznymi bohaterami i
zaskakującym finałem. Zostawia po sobie ślad w czytelniku i to czyni ją czymś
godnym polecenia.
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Uroboros
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz