poniedziałek, 6 kwietnia 2020

"Iskra" Alicji Wlazło


Tytuł: Iskra
Autor: Alicja Wlazło
Seria (tom): Zaprzysiężeni (2)
Gatunek: urban fantasy
Wydawnictwo: Inanna
Data wydania: 15.02.2020

Z niektórymi książkami jest tak, że bardzo chcesz je czytać i jednocześnie nie chcesz tego robić. Na „Iskrę” musiałam poczekać dość długo, owszem, wcześniej wydawnictwo udostępniło wersję cyfrową, ale nic mi nie zastąpi papierowej, fizycznej książki, więc kiedy pojawiały się pierwsze recenzje, przyglądałam się temu i cierpiałam na brak drugiego tomu w swojej biblioteczce. Zresztą do samych „Zaprzysiężonych” miałam do tej pory dość gorzko-słodkie odczucia, choć dałam Alicji spory kredyt zaufania.
„Iskra” zaczyna się mniej więcej w tym miejscu, w którym zakończył się „Mrok”. Laureen wraz z dwójką pozostałych nowych członków Zaprzysiężonych przechodzi próby, przybiera nowe imię i od tego momentu ma się szkolić do walki z Potępionymi. Oczywiście nadal otwartą sprawą jest wątek ocalenia jej rodziny, której nie zamierzała porzucać pomimo zasad Zaprzysiężonych, tajemnicze alter ego głównej bohaterki i, ku mojej rozpaczy, kwestia uczuć pomiędzy nią a Sigarrem.
„Będzie bolało” – pomyślałam sobie po mniej więcej pierwszym rozdziale powieści. Nie tylko mnie, ale i Alicję, którą zamierzam i pochwalić, i zrugać. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że „Iskra” jest napisana dużo lepiej od pierwszego tomu. Jestem naprawdę pod wrażeniem, jak bardzo dopracowała swój styl. Opisy czyta się świetnie, dynamiczne sceny są utrzymane w dobrym tempie. Mogłabym narzekać na dialogi, ale zważywszy na bohaterów, pozostawię je bez komentarza.
Fabularnie jest za to trochę średnio. Przyznaję, czytałam „Iskrę” w częściach, w większych odstępach, ale gdy już ją odkładałam, nie czułam potrzeby szybkiego powrotu do niej. To głównie kwestia ilości zagmatwanych wątków, jakie Alicja wsadziła w powieść. Podoba mi się, że dała czas Laureen na trening i oswojenie się z nową rzeczywistością, ale z drugiej strony nikt nie kwapi się, żeby wprowadzić główną bohaterkę i nas, czytelników, w arkana tego świata. Liz dostaje książki i ma je czytać, wchodzi na arenę i ma walczyć. Brakuje mi tu trochę podstaw albo chociaż wspomnienie, że coś takiego faktycznie było. Kompletnie nikt tu niczego nie tłumaczy, a kolejne postacie tylko dodają pytań i chaosu. Dobrze czytało mi się zaledwie kilka ostatnich rozdziałów, a za to za takie zakończenia powinno się karać. Nieco mnie tym zirytowała.
Mam też problem z bohaterami „Iskry”. Laureen po próbie przybiera nowe imię, Kalista, ale każe mówić na siebie Liz. Dla mnie trochę bez sensu, ale skoro istnieje w niej jeszcze jakaś alter ego... Najchętniej powiedziałabym, że główna bohaterka jest po prostu głupia, ale z drugiej strony, gdybym wpadła do świata wojny pomiędzy tymi dobrymi a złymi i nikt mi nie raczył niczego tłumaczyć, pewnie zachowywałabym się podobnie. Owszem, jest to irytujące, ale staram się ją zrozumieć. Próbuje na swój sposób działać, przetrwać i uratować ukochaną córkę.
Za to dla Sigarra nie ma żadnego usprawiedliwienia. Już w „Mroku” mnie wkurzał, teraz nie jest ani odrobinę lepiej. Pomimo swego wieku i doświadczenia zachowuje się jak bezmyślny nastolatek, który nawarzył piwa i nie potrafi go wypić. Do tego te jego sceny zazdrości i samcze odruchy. Chwilami miałam ochotę nim potrząsnąć, a potem wywalić z powieści.
Reszta ferajny też niespecjalnie zmienia moje nastawienie po pierwszym tomie, od Ladysława poczynając. Wystarczyło, że się tylko pojawił, a już czułam przypływ irytacji. Jest dupkiem i nie ratuje go nawet to, że niby próbuje robić to wszystko dla Zaprzysiężonych i sprawiedliwości. Guzik prawda.
Cień sympatii pojawił się za to w kierunku Silimira, choć przyszedł z czasem. Mag nie mówi za wiele o swoich pobudkach, do tego trudno na pierwszy rzut oka stwierdzić, po której strony tych wewnętrznych przepychanek stoi. I te zagrywki w stronę Sigarra. Mimo to z czasem zauważyłam, że to chyba jedna z bardziej myślących postaci w tej powieści, choć może gdyby dał z siebie odrobinę więcej, Liz mogłaby mu zdradzić wszystko i całość potoczyłaby się nieco lepiej.
Przyznaję też, że wątek Tessy, choć zdaje mi się tu trochę niepotrzebnym tłem, przypadł mi do gustu. To pewnie ten włoski smaczek, do którego mam słabość. Tu Alicja mnie złapała i w sumie ciekawa jestem, czemu właściwie jest rozwijany, skoro póki co nie widać, aby miało to coś zmienić w głównym wątku.
„Iskra” nie jest powieścią słabą. Nie jest też powieścią wybitną. Wiele mnie w niej denerwowało, ale mój kredyt zaufania dla autorki nie został jeszcze wyczerpany, bo widać ogromną pracę włożoną w poprawienie tego, co w „Mroku” nie wyszło. Przede wszystkim styl, bo „Iskrę”, kiedy już się odłoży na bok niechęć do bohaterów, czyta się dobrze. A Liz i reszta będą mieli jeszcze szansę zrehabilitować w trzecim tomie. Więcej szans nie będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz