Tytuł: Iskra
Autor: Alicja Wlazło
Seria (tom): Zaprzysiężeni (2)
Gatunek: urban fantasy
Wydawnictwo: Inanna
Data wydania: 15.02.2020
Z niektórymi książkami jest tak,
że bardzo chcesz je czytać i jednocześnie nie chcesz tego robić. Na „Iskrę”
musiałam poczekać dość długo, owszem, wcześniej wydawnictwo udostępniło wersję
cyfrową, ale nic mi nie zastąpi papierowej, fizycznej książki, więc kiedy
pojawiały się pierwsze recenzje, przyglądałam się temu i cierpiałam na brak
drugiego tomu w swojej biblioteczce. Zresztą do samych „Zaprzysiężonych” miałam
do tej pory dość gorzko-słodkie odczucia, choć dałam Alicji spory kredyt
zaufania.
„Iskra” zaczyna się mniej więcej
w tym miejscu, w którym zakończył się „Mrok”. Laureen wraz z dwójką pozostałych
nowych członków Zaprzysiężonych przechodzi próby, przybiera nowe imię i od tego
momentu ma się szkolić do walki z Potępionymi. Oczywiście nadal otwartą sprawą
jest wątek ocalenia jej rodziny, której nie zamierzała porzucać pomimo zasad
Zaprzysiężonych, tajemnicze alter ego głównej bohaterki i, ku mojej rozpaczy,
kwestia uczuć pomiędzy nią a Sigarrem.
„Będzie bolało” – pomyślałam
sobie po mniej więcej pierwszym rozdziale powieści. Nie tylko mnie, ale i
Alicję, którą zamierzam i pochwalić, i zrugać. Przede wszystkim muszę
powiedzieć, że „Iskra” jest napisana dużo lepiej od pierwszego tomu. Jestem
naprawdę pod wrażeniem, jak bardzo dopracowała swój styl. Opisy czyta się
świetnie, dynamiczne sceny są utrzymane w dobrym tempie. Mogłabym narzekać na
dialogi, ale zważywszy na bohaterów, pozostawię je bez komentarza.
Fabularnie jest za to trochę
średnio. Przyznaję, czytałam „Iskrę” w częściach, w większych odstępach, ale
gdy już ją odkładałam, nie czułam potrzeby szybkiego powrotu do niej. To
głównie kwestia ilości zagmatwanych wątków, jakie Alicja wsadziła w powieść.
Podoba mi się, że dała czas Laureen na trening i oswojenie się z nową
rzeczywistością, ale z drugiej strony nikt nie kwapi się, żeby wprowadzić
główną bohaterkę i nas, czytelników, w arkana tego świata. Liz dostaje książki
i ma je czytać, wchodzi na arenę i ma walczyć. Brakuje mi tu trochę podstaw albo
chociaż wspomnienie, że coś takiego faktycznie było. Kompletnie nikt tu niczego
nie tłumaczy, a kolejne postacie tylko dodają pytań i chaosu. Dobrze czytało mi
się zaledwie kilka ostatnich rozdziałów, a za to za takie zakończenia powinno
się karać. Nieco mnie tym zirytowała.
Mam też problem z bohaterami „Iskry”.
Laureen po próbie przybiera nowe imię, Kalista, ale każe mówić na siebie Liz.
Dla mnie trochę bez sensu, ale skoro istnieje w niej jeszcze jakaś alter ego...
Najchętniej powiedziałabym, że główna bohaterka jest po prostu głupia, ale z
drugiej strony, gdybym wpadła do świata wojny pomiędzy tymi dobrymi a złymi i
nikt mi nie raczył niczego tłumaczyć, pewnie zachowywałabym się podobnie.
Owszem, jest to irytujące, ale staram się ją zrozumieć. Próbuje na swój sposób
działać, przetrwać i uratować ukochaną córkę.
Za to dla Sigarra nie ma żadnego
usprawiedliwienia. Już w „Mroku” mnie wkurzał, teraz nie jest ani odrobinę
lepiej. Pomimo swego wieku i doświadczenia zachowuje się jak bezmyślny
nastolatek, który nawarzył piwa i nie potrafi go wypić. Do tego te jego sceny
zazdrości i samcze odruchy. Chwilami miałam ochotę nim potrząsnąć, a potem
wywalić z powieści.
Reszta ferajny też niespecjalnie
zmienia moje nastawienie po pierwszym tomie, od Ladysława poczynając.
Wystarczyło, że się tylko pojawił, a już czułam przypływ irytacji. Jest dupkiem
i nie ratuje go nawet to, że niby próbuje robić to wszystko dla Zaprzysiężonych
i sprawiedliwości. Guzik prawda.
Cień sympatii pojawił się za to w
kierunku Silimira, choć przyszedł z czasem. Mag nie mówi za wiele o swoich
pobudkach, do tego trudno na pierwszy rzut oka stwierdzić, po której strony
tych wewnętrznych przepychanek stoi. I te zagrywki w stronę Sigarra. Mimo to z
czasem zauważyłam, że to chyba jedna z bardziej myślących postaci w tej powieści,
choć może gdyby dał z siebie odrobinę więcej, Liz mogłaby mu zdradzić wszystko
i całość potoczyłaby się nieco lepiej.
Przyznaję też, że wątek Tessy,
choć zdaje mi się tu trochę niepotrzebnym tłem, przypadł mi do gustu. To pewnie
ten włoski smaczek, do którego mam słabość. Tu Alicja mnie złapała i w sumie
ciekawa jestem, czemu właściwie jest rozwijany, skoro póki co nie widać, aby
miało to coś zmienić w głównym wątku.
„Iskra” nie jest powieścią słabą.
Nie jest też powieścią wybitną. Wiele mnie w niej denerwowało, ale mój kredyt
zaufania dla autorki nie został jeszcze wyczerpany, bo widać ogromną pracę
włożoną w poprawienie tego, co w „Mroku” nie wyszło. Przede wszystkim styl, bo „Iskrę”,
kiedy już się odłoży na bok niechęć do bohaterów, czyta się dobrze. A Liz i
reszta będą mieli jeszcze szansę zrehabilitować w trzecim tomie. Więcej szans
nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz