Autor: Marta
Kisiel
Seria (tom): Małe
Licho (2)
Gatunek: literatura
dziecięca, fantastyka
Wydawnictwo: Wilga
Data wydania: 30
października 2019
Dawno już wyrosłam z książek dla
dzieci, choć od niedawna wiem, że takowe będę szukać coraz częściej. Najlepiej
z motywami fantastycznymi, niekoniecznie poważnymi. Bo w sumie taki anioł z
włosami z celofanu i alergią na pierze nie może być poważny. A mackowaty demon
mistrz cukiernictwa? Ktoś mi zaraz powie „czekaj, ale to nie była książka dla
dzieci”. Ależ była. A nawet dwie.
Marta Kisiel wróciła do historii
Bożka, najmłodszego z domowników nowej Lichotki, pół-chłopca, pół-widma, a ja
nawet dorosła, ostrzyłam sobie ząbki na tę opowieść. Tym razem nadchodzą
święta, a więc przygotowania, wieczne powtarzanie „zostaw, to na święta” i
wiele innych świątecznych zwyczajów, które znamy z naszych własnych domów.
Bożek, dziecko jeszcze, przeżywa to wszystko na swój własny sposób, wraz ze
swoimi najbliższymi towarzyszami zabaw, małym aniołem Lichem i małym potworem
Guciem, z werwą zabierają się za pierniczki, wraz z sarkastycznym wujkiem
Konradem dyskutują nad tradycją, w której niekoniecznie jest miejsce dla pand,
fok i żyraf, czy na co jeszcze pozwala dziecięca wyobraźnia. Lecz święta to dopiero
początek przygody, bo po nich jest jeszcze Sylwester i ferie.
I właśnie w ferie zdarzyło się
wielkie zło – do domu zakradła się ospa wietrzna. By chronić zdrowie Bożka, po
konsultacjach z wujkiem mama wysyła chłopca wraz z Guciem i Tsadkielem, drugim
aniołem stróżem do cioci mieszkającej w małym drewnianym domku w lesie. W
miejscu, gdzie kiedyś stała Lichotka. I tu zaczyna się jazda.
Kto zna uniwersum „Dożywocia”,
ten już zaciera łapki, bo o to pojawia się ciocia Oda wraz z Bazylem, Kuleczką
i jeszcze kilkoma innymi postaciami, które stały się już częścią tego świata.
Idealny anioł stróż, Tsadkiel oczywiście nie jest zachwycony i wciąż tylko
znajduje powody do narzekania. Jedna z jego tyrad prowokuje Bożka do
wykrzyczenia dość okrutnych słów, które sprawiają, że Tsadkiel znika. I tu
zaczyna się nowa przygoda.
Bożek wciąż poznaje nowe rzeczy.
Nadal jest chłopcem, dzieckiem jeszcze, więc gdy tylko dorośli spuszczają go z
oczu, szaleje ze swoimi towarzyszami. Początkowo bardzo niechętny wobec cioci,
której kompletnie nie zna, szybko uznaje ją za swoją, bo też życie w jej domu
całkowicie różni się od tego, co zna z własnego. A ciocia też na niego nie
dmucha i chucha, jakby był ze szkła.
Za to sprawa z Tsadkielem wygląda
nieco inaczej. Zawsze stara się być jak najdoskonalszy, zważa na każdy
najdrobniejszy szczegół, który może skrzywdzić jego podopiecznego. Do tego
wiecznie poważny w porównaniu z uroczym Licho przegrywa już na starcie. I tu
właśnie jest pies pogrzebany, o czym Bożek przekonuje się nieco zbyt późno.
Chłopiec dopiero później zaczyna rozumieć, co tak naprawdę kieruje Tsadkielem,
że stał się właśnie taki.
Nie mogę nie wspomnieć też o
Szczęsnym, który oczywiście się pojawia pełny poezji w swej nieco glutowatej
postaci. Zawsze rozbawia mnie do łez, choć gdyby przyszło mi z nim mieszkać,
wykopałabym go czym prędzej na bruk. W zestawieniu z Bazylem daje to mieszankę
wybuchową.
„Małe Licho i anioł z kamienia”
to bardzo ciepła książka. Pachnie piernikami i przygodą, ale też w prostych
słowach mówi, czym jest odrzucenie i samotność. Że czasami nasze usilne
starania nie zostają nagrodzone, a jedno nieopatrzne słowo może kogoś do głębi
zranić. Bożek dorasta, ucząc się, że nie każdy anioł stróż miał szczęście
trafić na dobrego podopiecznego, a ludzie dookoła skrywają wiele tajemnic, o
których mu się nawet nie śniło.
Marta Kisiel jak zwykle tworzy
niesamowity klimat. Pełny ciepła i uśmiechu, ale też z odpowiednią nutą grozy i
poezji. Do tego dialogi, przy których czasami niemal płakałam ze śmiechu. To
nie jest książka tylko dla dzieci. Dorośli też będą się przy niej dobrze bawić,
a przy tym może warto przypomnieć sobie o kilku ważnych rzeczach, o których w
ferworze życia można zapomnieć. No i jeszcze jedno. Właśnie zaczęłam tęsknić za
świętami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz